– Nazwiska oryginalnego pan nie ma zdecydowanie...
– Mam nazwisko bardzo powszechne (śmiech). Zresztą staram się jakoś nieszczególnie wyróżniać z tłumu i – tak, jak moje nazwisko – być gdzieś tam w jednym rzędzie z wieloma innymi osobami.
– Kryguje się pan troszeczkę.
– Zapewne wiele osób uważa, że jak się jest ministrem, to jest się kimś wyjątkowym. To wszystko zależy od perspektywy. Kiedyś myślałem – tak, jak pewnie wielu innych mieszkańców Radomia i jak wielu Polaków – że jest to świat wyjątkowy. Bo obserwując to wszystko, co dzieje się w wielkiej polityce: spotkania, wydarzenia, obstawy BOR-u, kolumny, które są chronione – można odnieść wrażenie, że jest to jakiś świat, który zachwyca. Do momentu, kiedy się w ten świat nie wejdzie. Wszystko powszednieje i tak jest również w moim przypadku. Niedawno do Nowego Miasta nad Pilicą przyjechał prezydent Andrzej Duda. Mnie też zapraszano: „przyjedź, w końcu przyjeżdża prezydent”. A ja mam tę przyjemność i zaszczyt, że z prezydentem Dudą spotykam się kilka razy w miesiącu, przy okazji różnych wydarzeń. I właśnie tych kilka dni temu uświadomiłem sobie, jak bardzo zmienia się optyka i jak wszystko powszednieje... Jak nawet spotkania z głową państwa mogą stać się codziennością, która nie budzi aż takich emocji. Staram się raczej nie obnosić ze swoim zaangażowaniem w świecie polityki i bardzo mocno równoważyć ten świat, świat administracji z tym, co w Radomiu – z rodziną, z żoną, z córką, z przyjaciółmi. Minęła mi więc faza fascynacji czy zachwytu wielką polityką, a przede wszystkim tego, żeby się z tym obnosić czy chwalić.
– Ale jest coś takiego jak hierarchia potrzeb Maslowa, czyli, że jak człowiek osiągnie pewien pułap tego, co chciał, to idzie dalej, dalej i dalej. I te najbardziej daleko posunięte marzenia są na samym czubku tej hierarchii potrzeb. Pan już pewien etap swoich marzeń zrealizował, ale nie wierzę, że to już jest dla pana etap wystarczający.
– Pewnie każda hierarchia i każda koncepcja potrafi być zachwiana jakimś wydarzeniem, które jest w życiu przełomowe. Kilka miesięcy temu urodziła mi się córka i zauważyłem, jak bardzo przebudowałem swoją listę marzeń, listę swoich potrzeb i takich codziennych priorytetów. I jak bardzo zmienia się świat, kiedy pojawia się na świecie pierwsze dziecko...
– Mała Kowalska.
– Tak jest – mała Hania Kowalska. Zauważyłem, jak człowiek przebudowuje wtedy te marzenia – i krótkoterminowe, i długoterminowe. Jest też trochę tak, że ja w tej polityce, mimo młodego wieku, działam już długo. To był 2002 rok, kiedy do niej trafiłem, mając 17 lat. Za chwilę się okaże, że to będzie więcej niż połowa mojego życia. I przychodziły już takie momenty, kiedy zastanawiałem się, czy warto iść dalej tą drogą. Czy nie powinienem zmienić branży? Otrzymywałem różne propozycje. Polityka jest z całą pewnością fascynująca i potrafi dawać satysfakcję, ale przynosi też bardzo wiele przykrości, takich na co dzień. Bo nikogo nie interesuje, że wcześnie rano zaczynam dzień pracy, kończę go czasami bardzo późno, pracuję w weekendy, a wiele stresów zabieram do domu. Ludzi interesuje głównie oświadczenie majątkowe, opublikowane przez media, ewentualnie komentarze na forach. Czasami jest to niesprawiedliwe, ale każdy, kto angażuje się w politykę, powinien wpisać to w koszty swojej działalności. Bo tak już jest i tak będzie.
– A jest pan przygotowany na porażkę? Bo na razie samo pasmo sukcesów.
– Nie; wydaje mi się, że nie mogę mówić o paśmie sukcesów. Bo bardzo ambicjonalnie i bardzo do siebie wziąłem kampanię wyborczą w wyborach na prezydenta miasta w roku 2014, kiedy Andrzej Kosztowniak przegrał. Prowadząc i organizując taką kampanię bierze się współodpowiedzialność również za tego typu zdarzenia. I dość szybko, ku mojemu zdziwieniu, sobie z tym poradziłem. Bo sądziłam, że będę to przeżywał, a udało mi się w miarę szybko pozbierać. I uświadomiłem sobie właśnie wtedy, że jest jeszcze wiele innych wyzwań. Może dobrze, że stało się tak, jak się stało. Bo w przeciwnym wypadku pewnie...
– ...Nie byłby pan tu, gdzie jest teraz.
– Tak, osobiście tak to odbieram. Ale uważam również, że może dobrze się stało dla kilku moich kolegów, którzy uważali, że to, co jest, już będzie trwało. I że można spocząć na laurach i niewiele robić, żeby wygrywać kolejne wybory. Taka lekcja pokory i takie utarcie nosa jest chyba potrzebne każdemu, żeby nie poczuć się zbyt pewnym siebie. W polityce trzeba więc nauczyć się zarówno wygrywać, jak i przegrywać. I kiedy rozmawiam z żoną na temat przyszłości, czyli tego, co może być za kilka lat, to w tych rozmowach, w tych moich scenariuszach zawsze jest takie założenie, że mogę wypaść z polityki. Zastanawiam się, co bym wtedy zrobił i mam kilka pomysłów.
-Na naszej wczesnowiosennej kolacji charytatywnej siedzieliśmy przy jednym stole, także z pańską żoną. Czy ona jest o pana zazdrosna?
– (Śmiech.) Czy moja żona jest o mnie zazdrosna? Tego nie wiem. Trzeba byłoby spytać moją żonę. Wiem, że świetnie się dogadujemy, wiem, że ja na pewno jestem zazdrosny o nią. Żona chyba po części o mnie też. Myślę, że to jest normalne w związku. Kiedy się jest dobrze dogadującym się i kochającym małżeństwem.
– I ma się piękną żonę.
– Z całą pewnością uważam moją żonę za bardzo atrakcyjną kobietę. I robi wszystko, żeby tak było dalej. Bo po tym, jak urodziła córkę musiała wykonać jeszcze ogromną pracę, by przystąpić do egzaminu na radcę prawnego. To był dla nas taki szczególnie intensywny czas, bo tuż po porodzie żona usiadła nad książkami, a ja, będąc szefem kancelarii, codziennie wracałem z Warszawy do domu. O siedemnastej przejmowałem Hanię od osób, które nas wspierały, opiekując się córką. I tak do późnych godzin nocnych. Rano zdarzało mi się wcześnie wstawać, żeby dać jej butlę, nakarmić i żeby żona mogła trochę odespać. Owszem, było kilka miesięcy takich mocno intensywnych i przy okazji stresujących, ale wszystko skończyło się sukcesem. Bo żona z bardzo dobrym wynikiem zdała egzamin radcowski i jest radcą prawnym. Więc wysiłek się opłacał.
– A jak czuł się TATA Kuba, który po raz pierwszy pcha wózek z córką Hanią po mieście?
– Dumny bardzo; zdecydowanie bardzo dumny. Ja się w ogóle zastanawiałem, czy powinienem być przy porodzie. Bo zawsze miałem obiekcje i wątpliwości, czy to jest dobra chwila na oglądanie wysiłków żony. Ale dzisiaj jestem bardzo zadowolony, że byłem przy niej, że starałem się ją wspierać. A mieliśmy nerwowe chwile – było trochę problemów z serduszkiem Hani, jednak wszystko się skończyło tak, jak powinno być i teraz jest już w najlepszym porządku. Natomiast dzisiaj wiem, że to było dla mnie bardzo ważne, a dla Karoliny pewnie jeszcze ważniejsze, że byłem przy porodzie. No i moment, kiedy przecina się pępowinę. To jest z całą pewnością moment, który tkwi w pamięci każdego ojca.
– Chce pan więcej?
– Tak! Z całą pewnością będziemy się starać o drugie dziecko. Ale jeszcze nie w tym momencie. Chociaż zastanawiałem się, czy nie iść za ciosem i jak już są te pieluchy, to przy nich nie zostać. Ale mam też świadomość, że dobrze by było, żeby radca prawny rozpoczął praktykę, wszedł w ten świat prawniczy – choć żona w innej roli już od pewnego czasu w nim jest. Umówiliśmy się więc, że ona teraz zastanowi się nad swoim rozwojem zawodowym, rozpocznie realizację swoich planów zawodowych, przez jakiś – niezbyt długi – czas, zdobędzie trochę praktyki i wtedy pomyślimy o kolejnym dziecku.
– Panie ministrze – ten tytuł związany jest z pana funkcją jako Szefa Kancelarii Senatu, którym kieruje marszałek prawie radomski, bo przecież marszałek Karczewski jest parlamentarzystą ziemi radomskiej…
– Od wielu lat współpracowałem z senatorem Karczewskim, później kiedy został marszałkiem, byłem dyrektorem jego gabinetu. Organizowałem wtedy jego pracę – z pilnowaniem kalendarza spotkań, z koordynowaniem pewnych zadań, które prowadził, włącznie. Kiedy zostałem szefem Kancelarii Senatu RP – po tym, jak moja poprzedniczka została wiceprezesem Najwyższej Izby Kontroli – zakres moich obowiązków bardzo mocno się zmienił. Umówiłem się z marszałkiem Stanisławem Karczewskim, że musimy odciąć pępowinę i że nie jestem w stanie dalej i tak bardzo angażować się w jego sprawy, jako marszałka. Bo mam teraz na głowie kancelarię w której pracuje 340 pracowników, kilkadziesiąt osób na umowach cywilnoprawnych, stu senatorów, którzy mają swoje potrzeby, różne sprawy priorytetowe, z którymi przychodzą, więc zdecydowanie jest co robić. Pilnowanie pracy jednej z najważniejszych kancelarii, jeśli chodzi o stanowienie prawa – bo trzeba sobie jasno powiedzieć, że kancelaria sejmu i kancelaria senatu, współdziałając z kancelarią prezesa Rady Ministrów i kancelarią prezydenta to podmioty bardzo istotne, jeśli chodzi o stanowienie prawa...
– Zwłaszcza, że senat to tzw. izba wyższa. A propos „wyższej”... Czy ci starsi rangą najpierw w radzie miejskiej, a potem tam, w Warszawie, nie patrzą na pana z wyższością i nie mówią: „Mój Boże, masz 32 lata, drogi chłopcze”.
– I tu wracamy do tego, o czym mówiłem na początku – postawą bardzo z jednej strony pokorną, a z drugiej na tyle pewną siebie, na ile wymaga tego ode mnie sytuacja, staram się zapracować na to, żeby takich komentarzy nie było. Pracuję dość długo i ciężko i nie spotykam się z takimi stwierdzeniami wprost, do mnie. Mam jednak świadomość, że one się pojawiają – w przestrzeni publicznej i pewnie za moimi plecami. Przecież bardzo często jest tak, że osoby, które się wspaniale uśmiechają przy stole rozmów i ściskają rękę w gabinecie, tuż po zamknięciu drzwi zaczynają zachowywać się zupełnie inaczej. Kalkuluję, wpisuję to w ryzyko zajmowania się polityką czy administracją okołopolityczną. Chyba każdy powinien być świadomy, że tak to właśnie wygląda i tak należy postępować. Już dawno temu, na przykład, przestałem czytać fora internetowe i dziwię się wszystkim, którzy emocjonują się, że zostali źle potraktowani na forum czy nawet obrażeni. Forum to jest takie miejsce, gdzie mogą sobie poużywać ci, którzy nie mają odwagi cywilnej, żeby powiedzieć coś komuś wprost, w oczy. Ja nie muszę używać takich narzędzi – kiedy coś mi się nie podoba, to o tym piszę. Na ostatniej komisji rozwoju rady miejskiej nie podobała mi się postawa jednego z wiceprezydentów miasta – napisałem to wprost na swoim fanpage'u, opisałem sytuację i określiłem zachowanie tego pana jako buńczuczne i aroganckie. I tak się powinno postępować – jeżeli mamy coś do powiedzenia o kimś, powiedzmy to wprost. I jeszcze umiejmy bronić swojego poglądu publicznie. Bo za każdą taką oceną powinny stać argumenty.
– Mówi się o panu, że być może nie w tej kadencji, ale w najbliższych latach będzie pan prezydentem Radomia. Co pan na to?
– Nie mam takich planów. Wbrew temu, co mówią na przykład moi polityczni konkurenci, w dalszym ciągu sprawy radomskie zajmują sporo mojej uwagi i poświęcam im wiele czasu. Jestem radnym, który spotyka się z wieloma interesantami, a kiedy brakuje mi czasu w tygodniu, spotykam się z nimi w sobotę. I wiele osób namawia mnie, żeby wystartować w wyścigu o fotel prezydenta Radomia. A ja nie mam takich planów i takich ambicji. Przynajmniej na razie. Bo, po pierwsze, podjąłem się ważnego zadania – prowadzenia Kancelarii Senatu RP i dbania o wszystkie sprawy związane z senatem: o proces legislacyjny, o tworzenie polskiego prawa, jeśli chodzi o obsługę i wsparcie tego procesu ze strony kancelarii. Po drugie – mam od pewnego czasu pewne kłopoty zdrowotne, które również mocno przebudowały moje spojrzenie na świat. Lekarze z centrum onkologii, gdzie się leczę cały czas mówią: „proszę unikać stresu”. A ja się zawsze śmieję do profesora, który mnie prowadzi: „panie profesorze, niech pan zadzwoni do swojego kolegi, lekarza Karczewskiego i mu powie, że ja muszę unikać stresu". Zastanawiałem się więc, czy kampania – która z całą pewnością nie będzie ani łatwa, ani prosta – nie kosztowałaby mnie zbyt wiele? I czy warto? Ale myślę że nie.
– Lekarze, nie tylko z centrum onkologii, mówią, że człowiek ma swoje paliwo wewnętrzne. Dla pana takim paliwem na pewno jest poziom pewnej rywalizacji.
– Tylko okazuje się, że najprawdopodobniej ten poziom pewnej rywalizacji doprowadził do takiej sytuacji, że sam zwalczam część swojego organizmu. Cierpię na chorobę autoimmunologiczną związaną z drogami żółciowymi. Mam z tym ogromny problem. Finalnie to może skończyć się nie najlepiej, ale na tę chwilę jest O.K. – udało mi się popoprawiać wyniki badań, moją formę, a miałem naprawdę mocno kryzysową sytuację. I lekarze uważają właśnie, że to ten wysoki poziom „wewnętrznego paliwa” doprowadził do sytuacji, że uruchomiona została choroba i że doszło do reakcji spustowej. Próbowałem sobie to wszystko poukładać w czasie i wychodzi mi, że najprawdopodobniej to był stres kampanii wyborczej z 2014 roku. Bo niewiele później wylądowałem po raz pierwszy w szpitalu, potem po raz drugi, później w centrum onkologii. I sądzę, że kampania wyborcza – ta lokalna, radomska – jak patrzę na zachowanie aktualnych polityków, choćby Platformy Obywatelskiej – to nie będzie lekki bój i będzie wymagał absolutnie pełnego zaangażowania, poświęcenia i zaakceptowania tego, że trzeba będzie się zderzyć z wieloma sytuacjami stresogennymi. Uznałem, że nie chcę w momencie, kiedy nie jestem pewny, jak się dalej pokładają moje sprawy zdrowotne, ponosić tego ryzyka. A poza tym całe lata było tak, że kiedy ktoś mnie o coś prosił w polityce, żebym coś zrobił, to ja się zazwyczaj godziłem. I dalej doceniam wartość pracy drużynowej, siły drużyny i tego, że jesteśmy pewną drużyną. Ale po raz pierwszy zdecydowałem, że dość stanowczo będę na te prośby, również kolegów z mojej drużyny, potrafił odpowiedzieć „nie”. Bo przychodzi taki moment, kiedy chyba trzeba być trochę egoistą, pomyśleć o sobie i potrafić odmówić. Choć wiem, że na pewno miałbym zakusy podjąć takie wyzwanie, jak prowadzenie miejskiej polityki i kreowanie tej polityki. Tym bardziej, że jestem mocno krytyczny w stosunku do tego, co się aktualnie dzieje w mieście. Więc jeśli ktoś jest mocno krytyczny i ma taką negatywną optykę, to dobrze by było, żeby potrafił się uwiarygodnić i pokazać, że ma inny pomysł na miasto. Ale wytłumaczyłem to sobie w ten sposób, że jako radny, jako osoba, która mam nadzieję będzie współpracowała z następnym prezydentem Radomia bliżej niż z obecnym, bo liczę że dojdzie do zmiany na tym fotelu – będę mógł być takim natchnieniem i dzielić się dobrymi pomysłami, których gdzieś tam w głowie nie brakuje. Tym bardziej nie brakuje, że jak teraz spotykam się z prezydentami innych miast, przy okazji wykonywania obowiązków służbowych, jak jeżdżę po Polsce, to widzę bardzo wiele fajnych pomysłów, inicjatyw czy procesów, których tak normalnie, po ludzku innym miastom zazdroszczę
– Moja przyjaciółka, składając mi kolejne życzenia urodzinowe powiedziała mi: „Maciek, zabraniam ci chorować”. Czy ktoś kiedyś panu zabronił chorować?
– Nie, mnie nikt nie zabronił chorować. Chociaż żona mobilizowała mnie, mówiąc, że najważniejsze jest pozytywne nastawienie. Mnie nigdy tego dobrego nastawienia w podejściu do choroby nie brakowało; potrafiłem się bardzo szybko zmobilizować i powiedzieć sobie, że dam sobie z nią radę. Aktualnie jest dużo lepiej, niż na początku moich zdrowotnych zmagań. Były takie dni, a to był początek mojej pracy w kancelarii senatu, że miałem problem, żeby wykrzesać siły na kilka godzin pracy dziennie. Ta sytuacja była dla mnie mocno męcząca, bo zawsze byłem człowiekiem aktywnym, zawsze w biegu i nagle okazuje siłę, że jest problem, żeby wstać z łóżka i z podniesioną do góry głową pójść do pracy i mieć siłę na codzienne obowiązki. Ale pozbierałem się. Jestem przekonany, że w dużej mierze dzięki pozytywnemu nastawieniu mocno poprawiłem swój stan zdrowia.
– Czy Karolina znalazła kiedyś u Jakuba pierwszy siwy włos na skroni?
– Och, siwych włosów na mojej głowie przybywa z miesiąca na miesiąc, bardzo regularnie, więc żona te siwe włosy znajduje. Sam ją o tym informuję po każdym powrocie od fryzjera. Korzystam z usług radomskiego salonu, gdzie mam stałego fryzjera, który w zasadzie po każdym strzyżeniu informuje mnie, że siwych włosów przybyło. Sam to zresztą zauważam. Na całe szczęście jestem blondynem, więc tego aż tak nie widać. To też jest chyba związane z tempem życia i ze stresem. Ale cieszę się, że nie łysieję tak, jak reszta mojej rodziny. Kiedy patrzę na mojego tatę czy na mojego wuja księdza, który jest dyrektorem radomskiej Caritas, to widzę taki syndrom rodzinny – dość intensywne zakola nad czołem.
– A czy gotuje pan minister Kowalski?
– Gotuje. I to dużo.
– A co?
– Bardzo różnie. Jakiś czas temu, gdyby ktoś mnie zapytał o moje preferencje kulinarne, powiedziałbym, że jestem śródziemnomorcem i powinienem urodzić się w świecie pizzy, oliwy z oliwek...
– I sjesty od godz. 14.
– To mnie akurat zawsze denerwowało, ale może dlatego, że my mamy inną perspektywę. Kiedy jechałem do Włoch czy do Chorwacji, szedłem do sklepu i całowałem klamkę – bo sjesta. No i to mnie troszkę złościło (śmiech). Natomiast sposób, w jaki oni podchodzą do kuchni, to, jak bawią się kuchnią... To była dla mnie rzecz, na którą uwielbiałem patrzeć. A później uwielbiałem kosztować efektów tej pracy. I to, jak z kilku prostych składników da się wyczarować naprawdę arcydzieło... Więc bardzo często w mojej kuchni kuchnia włoska gościła, choć teraz już rzadziej. A rzadziej dlatego, że w ubiegłym roku wybrałem się z żoną w mocno zaległą podróż poślubną – do Tajlandii. Kupiliśmy wyłącznie bilet, a niektórzy pukali się w głowę, bo zrobiliśmy to w wariancie ekonomicznym, korzystając z rosyjskich linii lotniczych Aeroflot. Tymczasem podróż była bardzo przyjemna, obsługa świetna i każdemu te linie polecam. Nie mieliśmy nic poza biletem. Wylądowaliśmy na lotnisku w Bangkoku i zaczęła się bardzo fascynująca podróż, zupełnie spontaniczna. Decydowaliśmy tu i teraz, co będziemy robić dalej i gdzie pojedziemy. Żywiliśmy się głównie na ulicy. I ten street food tajski mnie zupełnie oczarował. Ta ilość smaków, pikanteria tej kuchni... Bo ja lubię bardzo ostre potrawy. To spowodowało, że teraz w mojej kuchni kuchnia tajska jest bardzo częstym gościem; sporo eksperymentuję, sporo się nauczyłem. Nawet ostatnio była taka zabawna sytuacja – do polskiego senatu przyjeżdżała delegacja parlamentarzystów z Tajlandii, z naszej wspólnej grupy parlamentarnej polsko-tajskiej i poprosiłem ich, żeby przywieźli mi pastę curry. Taką oryginalną, tajską, bo te, które są dostępne w Polsce, choćby w marketach, są mniej intensywne w smaku i to już nie jest to samo. Natomiast te, które są dostępne w kuchniach świata po kilkanaście złotych za saszetkę, kiedy wiem, że w Tajlandii kosztuje to złotówkę... Uważam to za barbarzyństwo. Więc skorzystałem z okazji i zostałem dość dobrze zaprowiantowany. Gotuję sporo i sporo eksperymentuję, ale żona również.
– To smacznego! A na zakończenie naszej rozmowy – czego mogę życzyć Hani?
– Żeby częściej widywała tatę. Kiedy Karolina, moja żona, przygotowywała się do egzaminu radcowskiego, to był taki okres, kiedy Hania była często na moich rękach. I bardzo dobrze, bo uważam, że te pierwsze tygodnie i miesiące bardzo nas mocno emocjonalnie związały. I chyba spowodowały, że mogę dzisiaj powiedzieć, że jestem w miarę dobrym i troskliwym ojcem. Teraz, kiedy żona zdała egzamin i może w pełni korzystać z urlopu macierzyńskiego, zdarzają się sytuacje, że wyjeżdżam w poniedziałek i może gdzieś tam koło środy szybko zjadę do domu na moment, później nie ma mnie do końca tygodnia. Ale ogólnie wpadam wieczorem, nakarmię, ewentualnie zmienię pieluchę przed spaniem i tyle się widzimy. Staram się to nadrabiać w weekendy. Bo teraz weekendy – poza takimi momentami, kiedy wyskoczę, żeby porozmawiać z mieszkańcami Radomia, którzy mnie proszą o spotkanie – raczej są zarezerwowane od rana do wieczora dla dziewczyn. Ale wolałbym, żeby Hania tatę widywała częściej. Pewnie byłoby łatwiej, gdybyśmy się przenieśli do Warszawy i wszyscy razem byli tam, ale ja nigdy nie chciałem zostać warszawiakiem. I dzisiaj uważam, że jestem radomianinem, który tylko pomieszkuje w Warszawie. Tu jest żona, tu jest córka, więc mam znakomite powody, żeby jak najszybciej i jak najczęściej wracać do domu.
– To tego życzę Hani, pani Karolinie i panu, panie Jakubie.
– Bardzo dziękuję.