- Zgadza się. Styczeń, dokładnie 13 stycznia.
Szkoła średnia – Technikum Mechaniczne.
- Pełna nazwa to Zespół Szkół Mechanicznych im. Tadeusza Kościuszki. Przy ulicy Kościuszki.
Znani obecnie koledzy z klasy, rocznika?
- Na przykład Waldemar Kordziński. Ten sam rocznik. Z tym, że ja byłem w obróbce skrawaniem, on w mechanice precyzyjnej.
Skąd w takim razie studia ekonomiczne?
- Szkoła mechaniczna mi pasowała. Trzeba było na warsztatach przejść wszystkie maszyny i urządzenia: tokarki, frezarki, strugarki, szlifierki, spawarki... Zdolności manualne wyniosłem z domu i chyba sobie nieźle radziłem, skoro co roku otrzymywałem nagrody. Wtedy na warsztatach wykonywało się normalną produkcję wykonywaliśmy bardzo dużo rzeczy dla kolei i innych firm. Dlaczego więc ekonomia? Bo miałem jeden słabszy przedmiot – fizykę. Dlatego bałem się studiowania na kierunkach technicznych. Nie było dużego wyboru wówczas, były tylko uczelnie państwowe, zatem wybór był raczej między wydziałami. Wybrałem ekonomie, bo miałem wrażenie że potrzebne tam przedmioty mam lepiej opanowane. I chyba się nie pomyliłem. Ukończyłem ekonomię na radomskiej WSI.
Po studiach rozpoczął pan pracę w Urzędzie Miejskim w Radomiu.
- Wtedy funkcjonował ktoś taki jak pełnomocnik ds studentów. Chodziło się do niego i on informował, które firmy oferują pracę, mają wolne miejsca. Kilka tygodni wcześniej kolega dostał propozycje w urzędzie. Uznałem, że nie ma co szukać i przeglądać, skoro on poszedł do urzędu, poszedłem i ja. Praca stabilna, państwowa, ale wtedy niskopłatna. 50, góra 60 procent pensji pracownika Zakładów Metalowych, WCZ czy RWT. Ponieważ miałem jednak w perspektywie wojsko, nie byłem zbyt wybredny. I tak się stało, po roku przyszedł przydział.
SPR, czyli Szkoły Podchorążych Rezerwy. Próbuję sobie to wyobrazić. Kazimierz Woźniak. 182 cm wzrostu, plus hełmofon. Jak pan się zmieścił w czołgu?
- Rzeczywiście, tak jakoś los zdecydował, że dostałem przydział do Wyższej Oficerskiej Szkoły Wojsk Pancernych w Poznaniu. Nie było wyboru, trzeba było pakować rzeczy i jechać pociągiem. 20.00 z Radomia, na czwartą rano w Poznaniu. Na korytarzu, siedząc na gazecie. Niezbyt komfortowe warunki. Później cztery miesiące szkółki, w tym poligon, nauka jazdy czołgiem. Nie udało mi się jednak strzelić prawdziwym pociskiem. Strzelaliśmy z tzw. wkładek, które umieszczano w lufie i wówczas kaliber używanych pocisków wynosił 20 mm. Ale był to poligon przy minus czterech stopniach, gdzie spaliśmy w namiotach ogrzewanych „kozami”, myliśmy się na dworzu. Ludzie po studiach, czasami wychuchani z domu mieli niezłą szkołę życia. Ja byłem po internacie i akademiku, więc było mi łatwiej, szoku nie było. Później kolejny przydział. Poznań wydawał się kiepski, bo daleko, jednostka ciężka. Życie pokazało, że nie lubi narzekania, bo trafiłem jeszcze gorzej – na samą granicę, do Gubina. Teraz tej jednostki nie ma, a wówczas była utajniona. Byłem w pułku czołgów średnich. Osiem miesięcy na granicy, jako dowódca plutonu czołgów. Pluton, czyli mój czołg i dwa boczne. Z wojska wyszedłem w stopniu starszego sierżanta. Klasyczny „bażant”. A jak się zmieścić w czołgu przy moich gabarytach? Zgiąć się w paragraf, głowę w ramiona wcisnąć i jakoś dałem radę, choć nikt nie wierzył.
Po wojsku z powrotem urząd. Tym razem zajął się pan inwestycjami.
- Sprawami związanymi z inwestycjami i utrzymaniem lokali. W większości były to kamienice. Coś takiego jak obecny MZL. Wtedy nie było tych wszystkich przybudówek, urzędników było naprawdę niewielu. Wydział gospodarki komunalnej i mieszkaniowej, a w tym była tez ochrona środowiska, liczył siedmioro pracowników i miał te wszystkie sprawy, co teraz trzy wydziały. Jedna osoba zajmowała się ochroną środowiska.
W takim razie obecnie powinien pan, jako radny, grzmieć z mównicy, że trzeba zmniejszyć liczbę urzędników. Czy też może przybyło problemów?
- Owszem. Problemów jest więcej. I inna skala odpowiedzialności. Większość obowiązków była scedowana na jednostki i firmy komunalne. Teraz większość decyzji przekazano w kompetencje urzędników. Pamiętam, ze w 1990 roku, w urzędzie, łącznie z pracownikami obsługi – dozorcami, osobami sprzątającymi, pracowały 202 osoby. W tej chwili mamy 750 etatów. I mamy chichot historii. Pamiętam te zmiany ustrojowe, i tam padały takie hasła, żeby zmniejszyć administrację, zatrudnić mniej urzędników. Minęło dwadzieścia kilka lat i mamy trzyipółkrotnie więcej urzędników niż wtedy. Jak widać – hasła rzucać łatwo.
W 1990 roku namówiono pana do złożenia oferty na stanowisko Prezesa Spółdzielni Budownictwa Mieszkaniowego „Łucznik”.
- Tak się złożyło, że w ramach obowiązków, które miałem w Wydziale Planowania i Inwestycji, miałem nadzór nad inwestycjami, które podlegały Urzędowi Miejskiemu. W moich kompetencjach był również nadzór nad uzbrojeniem terenu dla spółdzielni mieszkaniowych. Siłą rzeczy współpracowałem ze spółdzielniami, przygotowywałem dla nich umowy na budowę kanalizacji, wodociągów, dróg, oświetlenia. Wśród nich była SBM „Łucznik” - młoda spółdzielnia, która w 1986 roku rozpoczęła budowę pierwszych budynków, kiedy inne zaprzestawały inwestowania. Były zmiany w zarządzie spółdzielni, zaproponowano, żebym złożył ofertę do konkursu. Okazała się najlepsza. Nie miałem wówczas 30 lat, ale za to 5 lat doświadczenia w tym, czym spółdzielnia się zajmowała – w inwestycjach. To zdecydowało.
W okolicy nie ma prezesa spółdzielni o takim stażu. W tym roku, w listopadzie minie 25 lat. Nie przypominam sobie, żeby w tym czasie były jakieś zawirowania wokół pana osoby. Jak to się robi?
- W Warce jest prezes o 35-letnim stażu, w Nowym Mieście prezes jest na stanowisku 30 lat no i w Białobrzegach – tyle samo co ja, chyba pół roku krócej. W Radomiu mam najdłuższy staż.
Nie chwali się pan tym stażem, bo od razu pojawiają się komentarze o „spółdzielczym betonie”. Mylę się?
- Faktycznie, nie obnoszę się z tym.
- Nikomu, przynajmniej skutecznie, nie udało się „wykopać pod panem dołka”. Czy też po prostu wie pan, jak w nie nie wpadać?
Trzeba po prostu angażować się w to, co się robi. Nie ma tak, że się pracuje do piętnastej. Spółdzielnia to jest żywy organizm, wszystko musi być w należytym stanie technicznym, trzeba rozwiązywać problemy ludzi, a każdy ma inne i dla niego najważniejsze. Trzeba umieć słuchać i współpracować, potrzeba dyplomacji. Ale przecież całe życie składa się z problemów.
Pańscy znajomi twierdzą, że jest pan „szczery do bólu”.
- Staram się taki być. Jeżeli ktoś się obraża za prawdę, no to już jest problem tej osoby. Nie znoszę takiego stylu funkcjonowania, że tutaj się z kimś kogoś obgaduje, a za chwilę z tym kimś obgaduje się innych, oczywiście za plecami. Ja, jeżeli mam coś do powiedzenia, to po prostu mówię. Obraź się, czy się nie obraź, ale moje zdanie jest takie. Podoba mi się, albo mi się nie podoba to, co robisz. Jeśli ktoś ma chore ego i nie rozumie, że to jest powiedziane w dobrej wierze, to nic nie poradzę. Szeptania za plecami, obgadywania - nie cierpię. To nie mój styl.
SBM „Łucznik” nie tylko buduje i zarządza swoimi zasobami, ale zajmuje się również administrowaniem i zarządzaniem zasobami wspólnot mieszkaniowych. To jedyna taka spółdzielnia.
- Praktycznie jako jedyna spółdzielnia kontynuujemy budownictwo mieszkaniowe. W 1990 roku mieliśmy 7 budynków, teraz mamy 48. Budynki wybudowane po 2007 roku z mocy prawa staja się wspólnotami. My jednak nimi administrujemy, zarządzamy zasobami. Praktycznie więc powinniśmy mieć 56 budynków.
Budujecie jako spółdzielnia. Ale przecież SBM „Łucznik” ma spółkę córkę, czyli „Łuczbud”. To potężna firma. W jakim celu została stworzona?
- My byliśmy w takiej sytuacji, że w końcówce lat 80-tych był trudny rynek jeśli chodzi o wykonawców. Mówiąc kolokwialnie – spółdzielnia miała chętnych na mieszkania, ale nie było firm budowlanych. Spółdzielnia powołała zatem własny zakład budowlano – remontowy. Dopóki były środki, można było budować. Przyszedł jednak rok 1990 i Balcerowicz „przyciął” kredytowanie budownictwa mieszkaniowego. I co? I stał się problem. 100 osób pozostało bez zajęcia, bo małej spółdzielni nie stać było na utrzymanie zakładu. W związku z tym podjęliśmy z moim zastępcą decyzję o przekształceniu ZBR w spółkę prawa handlowego, która oprócz tego, co będzie budowała dla spółdzielni, niech próbuje szukać zajęcia na rynku. Współudziałowców szukaliśmy wśród pracowników i wśród mieszkańców. Zgłosiły się trzy osoby, czwartym współudziałowcem była spółdzielnia. Naszym wkładem był sprzęt, który mieliśmy – betoniarki, taczki, łopaty. Wszystko to było warte jakieś 4 tysiące złotych. Pozostali udziałowcy włożyli 6 tysięcy. Razem dziesięć tysięcy i powstał „Łucz-Bud”. W tej chwili spółka ma rocznie 160 milionów złotych przerobu, a za ubiegły rok otrzymaliśmy 600 tysięcy złotych dywidendy.
Pańskie życie to nie tylko spółdzielnia. Postanowił pan zostać radnym. I jest pan radnym przez pięć kadencji. Od 20 lat przygląda się pan miastu z tej pozycji. Co pana zdaniem jest obecnie najważniejsze dla Radomia?
- Musze podziękować mieszkańcom, że jestem radnym już piątej kadencji. A dlaczego się zdecydowałem na kandydowanie po raz pierwszy? Ponieważ uznałem, że przez dwie pierwsze kadencje brakowała w radzie przedstawicieli spółdzielni mieszkaniowych. Radnym najłatwiej jest podnieść opłaty, podatki, podnieść ceny za wodę. Rodziło się wiele pytań: czy te podwyżki są zasadne, czy mieszkańcy w zamian za to, że płaca więcej, dostają coś, co podnosi poziom życia w mieście? Czy coś im się buduje – drogi, chodniki, oświetlenie? Uznałem, że prezes spółdzielni, który odpowiada przed mieszkańcami, powinien mieć wpływ na to, jakie decyzje zapadają. Ponieważ nigdy nie angażowałem się w wielka politykę, wystartowałem z listy stowarzyszenia Gospodarny Radom. Później połączyliśmy się z Radomianami Razem. Cały czas jestem wierny temu, ze nie startuję z partii, tylko z ruchów lokalnych.
Wracając do pytania – potrzeb w Radomiu jest bardzo dużo, na kilka kadencji jeszcze starczy. Nie wszystko, co zrobione było trafione. Szczególnie inwestycje drogowe, bo nadal brakuje trasy N-S. Są teraz obietnice, że zostanie zrobiona, ale muszę jeszcze podyskutować z władzami miasta, bo mam zastrzeżenia do kilku rozwiązań. Tak, czy inaczej – nie ma na co czekać, tylko realizować.
Uważam, że dobrym pomysłem jest budowa hali sportowej, bo brak takiego obiektu w dwustutysięcznym mieście to po prostu wstyd. Trzeba zapewnić możliwość rekreacji i wypoczynku na osiedlach. Nie tylko Park Kościuszki, Stary Ogród. Od ośmiu lat dobijam się o kontynuację budowy parku na Gołębiowie. Mieszkańcy muszą mieć możliwość aktywnego spędzania wolnego czasu, rekreacji.
Jeśli mówimy o aktywnym spędzaniu wolnego czasu – podobno każdą wolną chwilę spędza pan na nartach.
- Kiedy tylko pojawi się śnieg – muszę jechać na narty, choćby na kilka dni. Jestem narciarzem – amatorem, ale zapalonym do tej formy rekreacji. Jeżdżę do Krynicy, na Słotwiny. To moje ulubione stoki. Kiedy nie ma zimy, dzięki mojemu zastępcy, który zaraził mnie tą pasją 15 lat temu – jeżdżę na ryby. I nie chodzi o to, żeby rybę złowić, choć oczywiście jest to przyjemne. Najważniejszy jest relaks i spędzanie czasu nad wodą. To znakomicie odstresowuje. Jeśli policzymy, ile wydałem na opłaty, karty wędkarskie, sprzęt, zanęty – więcej ryb miałbym, gdybym je kupił za te pieniądze. Ale jak mówię – nie chodzi tylko o wyciąganie ryb z wody. Chodzi o naładowanie akumulatorów, zatrzymanie się w tym biegu. Najlepsze są ciche miejsca, kiedy nie ma już nad wodą wczasowiczów.
Planuje pan fetę na 25-lecie w listopadzie?
- Chce mi pan wiek przypomnieć? (śmiech). Nie jestem nastawiony na jakieś huczne świętowanie. Chociaż … najlepszą imprezę zrobiłem na trzydzieste urodziny. Skrzyknąłem kilku znajomych i pojechaliśmy do Garbatki do ośrodka. To mi się wtedy udało, w typowo męskim gronie. Jak będzie teraz? Czas przyniesie odpowiedź.