Zawsze myślał pan o tym, żeby zajmować się czyimiś problemami?
- Każdy szuka miejsca w życiu. Ja również. Był taki okres, że kończąc studia zastanawiałem się, co robić dalej. Swoje miejsce w życiu znalazłem na początku lat osiemdziesiątych, tu w Radomiu. Bo wcześniej mieszkałem w Szczecinie, konkretnie w Stargardzie Szczecińskim. Tak naprawdę doszedłem do wniosku, że moim sposobem na życie jest praca z młodzieżą. Młodzież, dzieci, potrafią być wspaniałe, kontaktowe, nie potrafią natomiast tak perfekcyjnie jak dorośli kłamać i manipulować ludźmi. Zawsze mnie nurtowało to pytanie – skoro w naszym kraju jest tak, że wszyscy kochamy dzieci, szczególnie podczas wyborów wszyscy realizują kampanię na dzieciach – teraz wszystkie problemy rozwiąże nam jakieś tam 500 złotych na dziecko, wszyscy chcą, żeby było dobrze, to dlaczego jest inaczej? Dlaczego dzieciom jest tak źle? Dlaczego jest tyle przemocy? Dlaczego tyle z nich nie ma zapewnionych podstawowych potrzeb? Takie pytania zadawałem sobie również wtedy, kiedy pracowałem w pierwszej szkole, tu, w Radomiu. To był Zespół Szkół Ogólnokształcących na Traugutta, później Szkoła nr 35, obecnie „Dwójka”. Miejsce do działalności na rzecz tych dzieci, rodzin, znalazłem w organizacjach pozarządowych. Poznałem wspaniałą osobę – nazywa się Mirosława Kątna, była wtedy szefową Komitetu Ochrony Praw Dziecka. Przez trzy kadencje byłem później nawet wiceprzewodniczącym zarządu krajowego, działałem też w Towarzystwie Przyjaciół Dzieci. Tam znalazłem swoje pomysły, projekty, programy. Było ich bardzo dużo …
Choćby słynna akcja „Małolat”.
- Tak, akcja „Małolat”, za którą omal mnie nie zlinczowano. Mnie i Czesława Gąsiorowskiego - Komendanta Miejskiego Policji w Radomiu oraz Zdzisława Marcinkowskiego, Mazowieckiego Komendanta Wojewódzkiego. Byliśmy „tymi złymi”, którzy chcą wprowadzić godzinę policyjną.
Przypomnijmy, na czym polegała ta akcja.
- To był krzyk rozpaczy na bezsilność, który trwa do tej pory, na bezsilność służb porządkowych, organów, które mają się zajmować dziećmi zaniedbanymi. Pan pamięta przecież, że w tych latach – 1996, 1997 w Radomiu były cztery morderstwa na dzieciach. Słynne „zabójstwo na Radomiaku” gdzie dla pary butów zabójcy pozbawili młodego człowieka życia i poszli na piwo, ojciec – psychopata, który udusił dziecko sznurówką. Była moda na marsze milczenia. Oczywiście pojawiały się władze, wszyscy mówili, że coś trzeba zrobić i sprawa się kończyła. Taki scenariusz się powtarzał. Pytałem wojewodę, pytałem prezydenta – co my, tu w Radomiu możemy zrobić? - to pokazywał mi teczkę i mówił: „ - Tu jest program przeciwdziałania uzależnieniom, a w drugiej jest program przeciwdziałania przemocy”. I to była tylko teczka, w której było troszeczkę papierów. A mnie nie chodziło o teczkę, tylko rozwiązanie problemów. Wyjaśnię od razu, na czym polega polski sposób rozwiązywania problemów. Jest tak: mamy problem - powołujemy zespół, zespół pracuje i wypracowuje program, program jest wypracowany, leży gotowy, tylko nikt go nie realizuje. Jak nie ma na program, to sobie zrobimy konferencję. Zaprosimy media i pogadamy o tym. Konferencja trwa dzień, dwa, w dobrym hotelu, przy dobrym cateringu, wydamy materiały z konferencji, powiemy, że dostrzegamy problem i spróbujemy podjąć takie działania, żebyśmy ten problem rozwiązali. Na przykład – powołamy zespół. I to jest od lat polski sposób rozwiązywania problemów: zespół – papiery – konferencja. To trzeba zmienić, bo te zespoły nigdy niczego nie rozwiązały. Wówczas w ustawie dotyczącej nieletnich był zapis dotyczący tego, że dziecko pozbawione opieki powinno być „zabezpieczone” przez służby porządkowe, albo oddane rodzicom. Zapytałem kilku prawników, czy dziecko ze szkoły podstawowej, albo mające kilkanaście lat, znajdujące się nocą na ulicach miasta, po 23-ciej, jest dzieckiem pozbawionym opieki, czy nie? I wszyscy ci prawnicy dali jednoznaczną odpowiedź, że jest. Więc ja zadałem drugie pytanie: dlaczego zatem, skoro mamy tyle patroli, nikt nie reaguje na dzieci stojące nocą po bramach, demoralizujące się na naszych oczach? Dlaczego ten zapis jest martwy? Tu wielki szacunek dla komendantów Gąsiorowskiego i Marcinkowskiego, że wiele ryzykując, podjęli działania zmierzające do tego, aby dzieci wylegitymować i albo odwieźć do domu, albo zabezpieczyć w pogotowiu opiekuńczym. No i zaczęła się afera. Zaczęto mówić o „ godzinie policyjnej” w Radomiu. Żeby pozbyć się tej nazwy, wspólnie z ówczesnym rzecznikiem KWP, Tadeuszem Kaczmarkiem, wpadliśmy na pomysł że lepsza jest krótka nazwa „Małolat”.
O tej akcji mówili wszyscy. Nie pamiętam tylu mediów, tylu telewizji w naszym mieście. Nigdy przed i nigdy potem.
- Cały świat przyjeżdżał. Ale najbardziej zabolało mnie, że np. dziennikarka „Los Angeles Times”, czy Nagorski, redaktor „Newsweeka” przyjechali na miejsce, zobaczyli na czym to polega, spodobało im się i napisali duże teksty w swoich gazetach. Natomiast nasi specjaliści, profesorowie, którzy nie pofatygowali się nawet do Radomia, w blasku fleszy, na konferencjach prasowych mówili, że to jest skandal, że wprowadzono godzinę policyjną. To spowodowało, że do Radomia, oprócz mediów, zjeżdżały … kontrole. Dwie najważniejsze – NIK i RPO. Dopiero, jak po trzytygodniowej kontroli NIK wydała protokół, w którym upubliczniono, że w Radomiu nie złamano prawa, dopiero wtedy dano nam święty spokój. Mało tego, kontrolerzy NIK-u napisali, że te działania są bardzo pozytywne. I co zrobił wówczas rząd? Otóż powołano... zespół! (śmiech). To był zespół wyższego szczebla, podkomisja sejmowa. Aktywnie działała w nim pani poseł Piekarska. Pojechałem na obrady owego zespołu dwa razy, trzeci raz już nie pojechałem, bo było to zwyczajne ble-ble, nie było z kim rozmawiać. Podkomisja po wielu godzinach dyskusji i zapisaniu setek stron papieru – pracowali nad tym rok - wydał zaskakującą decyzję. Otóż pod koniec 1998 roku znowelizowano ustawę o nieletnich, wyrzucając zapis mówiący o tym, że dziecko pozbawione opieki powinno być „zabezpieczone” przez służby porządkowe. I po problemie. Typowo po polsku.
Takie rozwiązanie problemu dziurawej drogi poprzez ustawienie ograniczenia prędkości do 30km/h i znaku „Uwaga przełomy”.
- Dokładnie tak. Ja uczestniczę w życiu publicznym od lat osiemdziesiątych, jeszcze od czasów PRL-u. Staram się coś zmieniać, coś robić. Powiem tak: nic się nie zmieniło, metoda działania jest dokładnie ta sama – żeby było głośno i medialnie. A efekt? Żaden.
Co spowodowało, że ze Stargardu Szczecińskiego trafił pan do Radomia?
- Rodzice. Ja jestem urodzony i wychowany w Starachowicach. Moja żona też. Chodziliśmy do jednej szkoły. Później studia we Wrocławiu. A Szczecin i Stargard? Można tam było znaleźć pracę i mieszkanie. Poza tym piękne miejsca, oba te miasta, otoczenie, jezioro Miedwie… Była okazja, żeby zamieszkać, rozpocząć życie. Byliśmy młodym małżeństwem, więc skorzystaliśmy. Obaj nasi synowie – Paweł i Michał tam się urodzili. Choroba rodziców spowodowała konieczność opieki, pomocy, czasem takiej natychmiastowej. Mieszkając w miejscu, z którego do Starachowic jechało się kilkanaście godzin albo dobę – takiej możliwości nie było. Szukaliśmy mieszkania na zamianę. Ja chciałem Starachowice albo Kielce, ale najszybciej znaleźliśmy w Radomiu. Ponieważ byłem po studiach pedagogicznych – od razu znalazłem pracę, nie było żadnego problemu. Na początku nie mogłem się do Radomia przyzwyczaić. Inny styl życia, inni ludzie. Tam chodziliśmy do słynnej „Kaskady”, która się później spaliła, tu było zupełnie inaczej. Dwa kompletnie różne miasta. Ale później – Radom tak wszedł w moje serce, że bym się nie zamienił na żadne inne miejsce do życia na Ziemi. Pokochałem to miasto. Największym potencjałem Radomia są ludzie. Oddani, wrażliwi, zdolni. Boleję nad tym, ze Radom przez głupotę wielu ludzi na wyższych czy niższych szczeblach ma zły PR, że się gdzieś tam podśmiewają z Radomia, nawet w kabarecie. Jak to zmienić? Ano tak, żeby radomianie pokochali swoje miasto. Najczęściej jest tak, że ci, którzy narzekają na Radom tu nie mieszkają, choć z Radomia pochodzą. Sami, nie wiadomo dlaczego, przypinają temu miastu łatkę. Uważam jednak, że jest coraz lepiej, że Radom jest inaczej postrzegany w Polsce.
Pana praca zawodowa wiąże się z taką ilością rzeczy złych, patologii, które pan ogląda, tragedii i krzywdy, że chyba ciężko sobie z tym poradzić. Co pan robi, żeby zwyczajnie mówiąc – nie zwariować?
- Do tej pracy trzeba podchodzić w sposób profesjonalny. Zawsze, widząc nierozwiązane sytuacje, chciałem stworzyć placówkę, w której można by było je rozwiązać. Ośrodek interwencyjno – mediacyjny stworzyliśmy w Radomiu w 1993 roku, kiedy jeszcze nie było nowelizacji ustawy, wprowadzonej w roku 1999. Byłem w Holandii, byłem w Niemczech, patrzyłem jak funkcjonują tamtejsze ośrodki interwencji kryzysowej. Tylko wtedy, kiedy rozmawiałem na ten temat z naszymi władzami, kiedy patrzyłem w twarz ówczesnego prezydenta, miałem wrażenie, że jego zdaniem opowiadam o kosmitach. Radomski OIK powołaliśmy jako jeden z pierwszych w Polsce dopiero wówczas, kiedy stało się to obowiązkiem gminy, po wspomnianej nowelizacji. Ponieważ byłem za granicą wiedziałem, jak to powinno funkcjonować, i udało mi się szybko znaleźć pasjonatów – młodych ludzi, którzy ze mną ten wózek ciągną.
Skończyłem kilka kierunków studiów podyplomowych, kursów … ale najlepsza jest praktyka.
Czy to pozwala i pomaga wyrzucić te złe rzeczy z głowy?
- To daje wiedzę, jak to zrobić. Człowiek, który przyjmuje negatywne emocje nie jest jak gąbka, która się wyciśnie. Ja też nie jestem gąbką. Codziennie spotykam się z ludzkim nieszczęściem. Gdybym nie potrafił tego odreagować to nie wiem – wylew czy zawał w błyskawicznym czasie. Ja jestem „wrażliwcem”. Każdy przypadek wewnętrznie przeżywam. Kiedy słyszę w telewizji, że jakieś bydlę – przepraszam bydlęta za to, ze tak mówię - skatowało za pomocą pręta trzymiesięczne dziecko, to pytam, jaka kara dla takiego kogoś powinna być? Sam mam śliczną wnusię i starszego wnuczka, patrzę na nich i zastanawiam się, jak ktoś mógłby skrzywdzić takie maleństwa? Kiedyś kobieta przyniosła do mnie niemowlę zapakowane w pakunek i powiedziała: „-Weź se go pan, mój taki narwany jest, to mu jeszcze krzywdę zrobi”. Z jednej strony dziękowałem Bogu, że je do mnie przyniosła, a nie wyrzuciła, ale z drugiej – cały czas myślałem o tym, że przecież nosiła to maleństwo pod sercem tyle czasu, urodziła i co? Wyrzuciła jak rzecz?
Nie ma odpowiedzi. Staram się to odreagować. Obok rzeczy takich jak superwizja, które powodują, że człowiek ma nad tym kontrolę, dla mnie takim sposobem jest sport, wysiłek fizyczny. Potrafię zrobić na rowerze kilkaset kilometrów. Rower mam zawsze pod ręką. Jak czuję, że moja wytrzymałość psychiczna dochodzi do czerwonej kreski, jadę na pół godziny, 40 minut i wracam jak nowo narodzony. Chodzę trzy razy w tygodniu na basen. Obserwuję swoje zachowania. Każdy, kto pracuje w takiej branży wie, że jeśli jego życie zaczyna się wywracać do góry nogami, jeśli oglądając film myśli o tym, co w pracy, nie potrafi przeczytać książki, nie potrafi się skoncentrować, to on nie potrafi również pomagać. Ludzie, którzy pomagają, muszą być bardzo silni psychicznie.
Nie tylko psychicznie. Kiedyś przecież gonił pana człowiek z siekierą.
- Gonił mnie z siekierą, musiałem też skakać z pierwszego piętra, bo chcieli mnie zabić w jednym z mieszkań. Po likwidacji dwóch agencji towarzyskich, w których pracowały osoby nieletnie dostałem pozwolenie na broń, z którego później zrezygnowałem, bo nie chciałem, żeby było jeszcze więcej problemów … Do wszystkiego trzeba przywyknąć, zawsze jest tak, że mamy akcję i reakcję. Miałem już opony przecinane, szyby wybijane w samochodzie, groźby, dziwne pisma i donosy na mój temat do różnych instytucji. Była też próba pobicia, nachodzenie w domu. Wszystko to przerabiałem. Ale tylko dwa razy złożyłem doniesienie do prokuratury – kiedy moi „klienci”, czyli sprawcy przemocy domowej – grozili mojej rodzinie. Nie ma wówczas żartów. Tego się rzeczywiście przestraszyłem.
A co w sytuacji, kiedy sprawcą jest np. policjant?
- Zdarzają się takie przypadki, wśród służb mundurowych także. Ale tu można dość łatwo taką sprawę rozwiązać, bo ci ludzie mają swoich przełożonych, mają wiele do stracenia. Najgorzej jest z tymi sprawcami przemocy, którym na niczym nie zależy. Nie ma jak do nich dotrzeć.
Gdyby mógł pan cofnąć czas, wiedząc to wszystko, wiedząc, co się wydarzy, zdecydowałby się pan na takie samo zajęcie?
- Oczywiście, że tak. Ja znalazłem swoje miejsce w życiu, bez tego żyć nie potrafię. Ale co ważne – tu wrócę do wcześniejszego pytania – żeby to robić, trzeba mieć uregulowaną własną sytuację rodzinną. Rodzinę, która jest wyrozumiała, i która pomaga.
W pana przypadku jest tak, że z żoną pracujecie w tej samej firmie.
- I dlatego jest mi łatwiej po prostu. Nie wiem, czy którakolwiek żona wytrzymałaby pracę w nocy, w soboty, w niedziele, paszkwile - że te czy inne panie to są moje kochanki... proszę mi wierzyć, że ci damscy bokserzy nie mają skrupułów i wypisują takie historie, że trudno je nawet cytować.
Na szczęście zdarzają się też miłe chwile. Często ma pan satysfakcję z tego, co pan robi?
- Takich sytuacji jest wiele. Największą satysfakcją jest to, kiedy udało się czyjś problem rozwiązać. Kiedy widzę parę, która skłócona była u nas, ze sprawami karnymi i widzę, jak oni idą ulicą Żeromskiego i oglądają wystawy – serce rośnie.
Do dzisiaj utrzymujmy kontakt z jedną z naszych pierwszych pensjonariuszek. Była z kilkorgiem dzieci. Kiedy była na skraju załamania, te dzieci powiesiły jej nad łóżkiem takie wielkie papierowe serce z napisem „Mamusiu, my Cię kochamy”. A męża miała wybitnego łobuza. Dzieci teraz już dorosły, mają swoje życie. A jam mam satysfakcję, że konsultują z nami różne decyzje życiowe, traktują jak rodzinę, mamy zaproszenia na śluby, komunie, uroczystości...
Warto to robić. Dla olbrzymiej satysfakcji z powodu chociażby takiej zwykłej kartki z życzeniami, przysłanej przez człowieka, który kiedyś zwrócił się do nas o pomoc. Takich życzeń dostajemy wiele. Oni to robią, choć przecież nie muszą. Boleję nad tym, że w Radomiu jest tylko jedna taka placówka jak nasza. One są bardzo potrzebne.
Czy przez te wszystkie lata prawo się zmieniło? Czy jest lepsze?
- Prawo mamy obecnie znakomite. Mamy jedną z najbardziej restrykcyjnych ustaw, jeśli chodzi o ochronę praw ofiar przemocy w rodzinie. Gdyby jeszcze ktoś wpadł na pomysł, jak sprawić, żeby policja, prokuratura i sądy stosowały te przepisy w praktyce – byłaby pełnia szczęścia.