Za filmem stoi Joseph Gordon-Levitt, jeden z najbardziej obiecujących współczesnych aktorów, który ma już na swoim koncie bardzo ciekawe role. Grał w nieco mniej ambitnym kinie obyczajowym ("Hesher"), dramatach ("Pół na pół"), kinie akcji ("Looper: Pętla czasu"). Towarzyszył na ekranie m.in. Danielowi Day-Lewisowi w oscarowym "Lincolnie", zagrał też w ostatnich dwóch produkcjach Christophera Nolana. Ma ciągoty do wielkiego ekranu, lubi też wystąpić na małym. A przy tym jest świetnym showmanem, co wielokrotnie udowadniał na rozmaitych imprezach i galach filmowych. W końcu ambicje skłoniły go do nakręcenia własnego obrazu. Tak narodził się pomysł na "Don Jona", którego JGL jest scenarzystą, reżyserem i w którym gra główną rolę.
SIŁKA, BRYKA, BÓG, RODZINA...
Film przedstawia perypetie tytułowego, który za sprawą swojego powodzenia u płci przeciwnej dorobił się przydomku "Don". Jego życie jest na pozór idealnie poukładane: wieczorami pracuje jako barman, wolny czas spędza na siłowni, z kumplami lub na podrywie. Bardzo ważne są dla niego również kościół i rodzina. Czego nie da się ukryć już od pierwszych minut, to że Jon jest seksoholikiem. Tyle że choć zalicza panienki jedną za drugą, o wiele bardziej od nich kocha swoje porno. Nie potrafi żyć bez codziennej dawki pornografii na swoim przenośnym komputerze i jak sam twierdzi, tylko to daje mu możliwość "prawdziwego zatracenia się". Do czasu, aż poznaje Barbarę - dziewczynę, którą z miejsca ocenił na 10. Z czasem zaczyna się coraz bardziej angażować, lecz kiedy blond ślicznotka odkrywa, czym po seksie zajmuje się jej facet, zaczynają się kłopoty...
...KUMPLE, LASKI, PORNO
Film stanowi bardzo zręczne połączenie komedii i kina obyczajowego. Sądząc po reakcjach widowni, z którą byłem na seansie, humor był w sam raz - nie za głupi i nienachalny. Było parę scen, w których seksoholizm Jona był aż zanadto zobrazowany, niewiele pozostawiając naszej wyobraźni, ale można na to przymknąć oko. Świetnie wypadły sekwencje, w których bohater zwraca się i patrzy na nas, siedząc przed komputerem, oraz cotygodniowa, niemalże rytualna spowiedź u księdza. Dobór aktorów i ich gra jest doskonała. Co prawda kumple Jona są trochę niewyraźni, ale np. obiady u jego rodziny to prawdziwy przekrój ciekawych osobowości. Esther, koleżanka Jona ze szkoły wieczorowej, którą gra Julianne Moore, początkowo wydała mi się dziwnym wyborem, ale z czasem zauważyłem, że do roli, jaką odegrała, potrzebny był właśnie ktoś taki jak ona. Tymczasem najciekawiej na ekranie wypadli Jon i Barbara, czyli JGL i Scarlett Johansson. Są tak bardzo inni od wszystkiego, w czym ich do tej pory widziałem. Joseph jest niemalże przerysowanym Latynosem, a Scarlett tak napuszoną dziunią... że choć powinni irytować, przyjemnie się ich oglądało. Postać Barbary jest tak stworzona, że podobnie jak Jon najpierw jesteśmy nią zachwyceni, z czasem jednak poznajemy gorzką prawdę...
Technicznie film wypada bardzo dobrze. Muzyka jest lekka i przyjemna, zwłaszcza energiczny utwór "Good Vibration" Marky Mark, który szybko wpada w ucho.
HAPPY END
"Don Jon" okazał się jest lekką komedią z morałem. Tytułowy bohater przez całą opowieść przechodzi przemianę, w którą można uwierzyć. Film nie stara się przesadnie moralizować, ale widać, że w błahej opowieści ukryte jest drugie dno - może niezbyt odkrywcze, ale nadające się do zastosowania przez wielu z nas w swoim życiu. JGL zaliczył udany debiut reżyserski i aż ciekawe, jaki będzie jego kolejny projekt...