W 1968 roku pewien pisarz dociera do tytułowego, podupadającego już hotelu w fikcyjnej Republice Zubrowka, gdzie poznaje jego ekscentrycznego właściciela Zero Moustafę. Ten opowiada gościowi swoją historię i przybliża okoliczności, w jakich stał się właścicielem ogromnej fortuny. Akcja przenosi się do 1932 roku, kiedy to hotelem zarządzał legendarny konsjerż Gustave H., a Zero właśnie rozpoczął pracę jako chłopiec hotelowy. Gustave był niezwykle barwną postacią w życiu hotelu, dbającą o wygody wszystkich swoich rezydentów, a zwłaszcza jego żeńskiej i w dodatku nieco starszej części. Wśród nich znalazła się m.in. Pani D., której już wkrótce zdarzy się umrzeć i zostawić w spadku Gustave'owi niezwykle cenny obraz, przez co skupi on na sobie gniew reszty jej niezwykle awanturniczej rodziny. Tak rozpoczyna się seria niesamowitych wydarzeń osadzonych się na tle wkroczenia do kraju wojsk pruskich.
Od strony technicznej film naprawdę nie zawodzi: jest przepiękny i utrzymany w ciepłych, pastelowych barwach. Powraca charakterystyczna dla Wesa Andersona symetria ujęć kamery, a lekka muzyka podkreśla akcję. Film wykorzystuje też ręcznie budowane makiety, imitujące finezyjne zabudowania wzbogacające prawdziwe krajobrazy, nadając całości lekko surrealistycznego charakteru.
Co jest jednak prawdziwą wisienką na torcie w "Grand Budapest Hotel", to wspomniana obsada. Kogo tutaj nie ma! Anderson od zawsze niczym magnes potrafił przyciągać do siebie kolejne nazwiska - niektóre chcą pracować z nim nawet za darmo, byle tylko na chwilę pojawić się w jego filmie. Paru aktorów zdobyło już status stałych współpracowników reżysera, ale i na nowych przyjemnie jest popatrzeć. I tak pierwsze skrzypce gra duet Ralph Fiennes i Tony Revolori, wspierany przez Tildę Swinton, Saoirse Ronan, Jeffa Goldbluma, Adriena Brody'ego, Willema Dafoe, Edwarda Nortona oraz epizodycznie Jude'a Law, Billa Murraya, Jasona Schwartzmana, Owena Wilsona, Harveya Keitela, Mathieu Amalrica i kilku innych.
Oczywiście problemem jest, że przy takiej liczbie osób nie każdy mógł dostać odpowiednią ilość czasu na ekranie i rozwinąć skrzydła, nie o to jednak w filmie Andersona chodzi. A chodzi po prostu o czarowanie widza.