O biednym Janku, pięknej syrenie i zaklętym wodniku
W bardzo dawnych czasach, których ani my, ani nawet nasi pradziadowie nie pamiętają, bywały lata tak ubogie, że korę z drzew oraz niektóre mchy leśne i paprocie przyrządzano, aby jakoś lata i nowego chleba doczekać. W tych to czasach w ubogiej wiosce nad brzegiem Wisły mieszkał wraz ze starą matką Janek Wilczek. Bieda im się działa okrutna, bo wszystkiego co mieli ledwie na miesiąc, dwa wystarczyło. Myślał więc Janko dniami i nocami, jak biedzie zaradzić, a że nic mądrego do głowy mu nie przychodziło, sąsiadów pytać począł.
—Jedyna rada to w świat ruszyć, szczęścia szukać! —radzili gospodarze. Sami jednak, pomni starego powiedzenia, że wszędzie dobrze, ale u siebie najlepiej —dalej głodem przymierając na miejscu pozostali. Janko jednakże wziął sobie do serca ich rady, rozejrzał się po zagrodzie, zebrał co tam miał, starą łódkę opatrzył i z nurtem Wisły ruszył. A była to na owe czasy podróż niebezpieczna i przygód pełna. Dzika i nieposkromiona Wisła kryła w sobie niespodzianek bez liku, toteż ledwie nasz Janko pierwszy zakręt minął, ledwie pierwszy wir oszukał, a już potężne pnie drogę mu zagrodziły, a ukryte pod wodą powoje i wodorosty na dno ciągnęły. Janko —od dziecka nad Wisłą wychowany —znał jej wszystkie zasadzki, w porę więc niebezpieczeństw unikał, a choć rozzłoszczona rzeka falą go nieraz zmoczyła, nic sobie z jej kaprysów nie robił. Bacznie za to rozglądał się wokół, aby obiecanego szczęścia nie przegapić. Tak minęło kilka dni, aż oto piątego dnia niebo nagle chmurzyć się zaczęło, a daleki grzmot obwieścił zbliżającą się nawałnicę. Rozejrzał się Janko za bezpiecznym schronieniem, ale niedostępny brzeg nie zachęcał do odwiedzin. Tymczasem pierwsze krople deszczu uderzyły o wodę, a z nimi wiatr porwał kruchą łódkę i na fale rzucił. Zawirowała raz i drugi, niepewnie, by wreszcie posłuszna ich woli pomknąć lekko przed siebie. Ogłuszony hukiem piorunów, przemoczony strumieniami wody, Janko przywarł do dna łodzi pozostawiając ją na łasce i niełasce rzeki. Ta jednak niedługo się nią zabawiała. Rychło znudzona, raz i drugi jeszcze —dla kaprysu —łódką zakołysała, by wreszcie silnym podmuchem wiatru skierować ją w jedno ze swych licznych odgałęzień. Fala tu była o wiele mniejsza i łódź unoszona wiatrem szybko burzę za sobą zostawiła. Mokry od głowy do stóp i zziębnięty znalazł się nagle Janko wraz z łodzią na dużym jeziorze. Woda była tu spokojna, a porośnięty zielenią brzeg zapraszał do odpoczynku. Jakoż wieczór się zbliżał i Janko markotnie spojrzał na skromne zawiniątko, które mu matula na drogę wręczyła. Został w nim jedynie kawałek placka, toteż podzielił go starannie na dwoje: jedną część na kolację, drugą na złą godzinę. Wkrótce zmęczony legł przy ognisku i ani się spostrzegł, jak go sen mocny zmorzył. Mimo zmęczenia niespodziewanie przebudził się i zobaczył, że nagle gładka toń jeziora zmarszczyła się, a na jej powierzchni ukazał się stwór dziwny: ni to żaba, ni ryba, cały zarośnięty włosem. Wlepił wyłupiaste oczy w Janka i patrzył w jakiś przedziwny sposób. Rozbudzony już na dobre Janko, który od dziecka bajania ludzkiego słuchał, zdziwiony tym zbytnio nie był.
—Pewnikiem wodnik! —pomyślał. Tamten tymczasem patrzył w dalszym ciągu i Janko z przerażeniem zobaczył, że nie na niego, ale na skromne zawiniątko, gdzie resztki placka zostały. Widać było, iż licho najwyraźniej na poczęstunek czeka i ustąpić nie myśli. Żal się zrobiło Jankowi biedaka i choć serce mu się ścisnęło, rozwinął zawiniątko. Stwór tymczasem rozsiadł się przy ognisku i głośno mlaskając zaczął placek zajadać.
—Z daleka to, hmm? -zapytał nagle. Głos miał skrzekwy jak sto nie nasmarowanych osi u wozu, jednak Jankowi, który od dłuższego czasu mowy ludzkiej nie słyszał, wydało się to niemal muzyką. Toteż rad, że ma do kogo usta otworzyć, odparł z ochotą:
—A tak, z bardzo daleka. Bieda mnie z domu wypędziła, więc szczęścia wyruszyłem szukać. Powiadają, że jest ci gdzieś ono, jeno trzeba szukać!
—A skoro tak? —mruknął wodnik. —To musi ci ono być! Na chwilę zapadła cisza. Wodnik zamyślił się.—Szczęście, powiadasz...? —westchnął. —A cóż ci jest to szczęście?
—Ot, chociażby pełen brzuch! —zaryzykował Janko, który po mizernej kolacji z żalem patrzył, jak ostatni kęs znika w łakomych ustach wodnika. Spojrzał wodnik bystro na Janka i w ręce trzykroć zaklaskał. I oto ponownie zmarszczyła się nagle toń jeziora, a na brzegu zaroiło się od wodników. Janko ani się spostrzegł, jak stół przed nim stanął, a na nim smakołyków bez liku. Czegóż tam nie było! Wodnik tymczasem nie bacząc na zdumienie chłopca, do uczty go zaprosił. Jankowi nie trzeba było tego dwa razy powtarzać. Nie zwlekając zabrał się do jedzenia, a pałaszował z takim apetytem, że w mig stół był pusty. Syty jak nigdy w życiu zaczął rozglądać się za swoim rozmówcą.
—No więc jesteś szczęśliwy? —zapytał wodnik.
—Szczęśliwy? —Janko wspomniał nagle matkę, której okruchy ze stołu nieraz za całe śniadanie wystarczały. Markotno mu się jakoś zrobiło. Niepewnie spojrzał na wodnika.—Nie, to nie szczęście. Pełny brzuch to jeszcze nie szczęście! —pomyślał.
—Szczęście...! Szczęście...! —mruczał tymczasem wodnik. —Jakże łatwo tracimy je wówczas, gdy wydaje się nam, że je mamy. Bywa i tak, że mając je wcale o tym nie wiemy. Spójrz na to jezioro... —wskazał błoniastą dłonią taflę wody. —W miejscu tym była kiedyś rozległa zatoka. Nad jej brzegiem, po drugiej stronie ciągnęły się osady rybackie, a dalej w głębi dzisiejszej puszczy stał warowny zamek. Ludzie, jak i pan ich na zamku, żyli tu szczęśliwie. Wydawało się im, że osiągnęli pełnię szczęścia. Ryb i zwierzyny mieli pod dostatkiem, a płynący Wisłą do Gdańska kupcy często gościli tu z przeróżnym towarem. Jakby tego było mało, ukryte w głębi sitowia panny wodne —wiły, długo w noc śpiewały im swoje pieśni, a kto je usłyszał czuł się naprawdę szczęśliwy. Płynęły lata, aż pewnego dnia znudzony pan zamku polecił rybakom jedną z panien złowić i na zamek dla większego podziwu dostarczyć. Gdy więc nadszedł wieczór, a cichy śpiew wił popłynął wzdłuż brzegów, zarzucili rybacy sieci i schwycili przepiękną pannę. Daremnie prosiła ich i błagała o wolność. Widząc w końcu, że prośby jej na nic się zdają rzuciła straszliwe przekleństwo. I oto wszyscy mieszkańcy osady wraz z panem zamku zamienieni zostali w wodniki. Opustoszały domy i zagrody, a ich mieszkańcy odtąd zamieszkali na dnie jeziora, skąd jedynie raz w roku mogli na brzeg wychodzić. Od tamtej pory rok w rok patrzyli ze smutkiem, jak nieubłagana puszcza pochłania ich domy. Z czasem za ścianą drzew zniknął i potężny zamek. Ludzie, którzy niegdyś licznie tutaj przyjeżdżali, zaczęli omijać zatokę z daleka. „Przeklęte miejsce" —szeptali. Po latach zapomniano...! Zapomniano...! Zapomniano...! —szeptał coraz ciszej wodnik.
Zarys jego postaci zlewał się powoli z tłem lasu. Janko przetarł zaspane oczy, płomień na ognisku przygasł, zrobiło się ciemno.
—Sen ci to czy jawa? —pomyślał. Szybko dorzucił drew, płomień żywiej zajaśniał. Dookoła stała niema puszcza. Jedni jej mieszkańcy szli już spać, inni budzili się i opuszczali swoje legowiska. W dali na horyzoncie bielił się nadchodzący świt. Janko niepewny nocnych zwidów przecierał zaspane oczy. Po wodniku nie było śladu. Nagle spojrzał na zawiniątko —placka nie było! A więc? Szybko, jak tylko mógł, zebrał skromny dobytek i wskoczył do łodzi. Lustro jeziora było niebywale gładkie, woda czysta, a jego przepastna głębina ciągnęła z ogromną siłą. Jak urzeczony wpatrywał się w głęboką toń wody. „Czyżby wodnik mówił prawdę? —rozmyślał. —A jeżeli tak, to resztki zamku powinny jeszcze istnieć! Trzeba to sprawdzić! Wprawnym ruchem wiosła skierował łódź w stronę sąsiedniego brzegu. Po chwili kroczył już wąską, zarośniętą ścieżką w głąb puszczy. Początkowo nic nie wskazywało, by kiedykolwiek ktoś tu mieszkał, dopiero, gdy zrobiło się nieco jaśniej, a słońce położyło swe pierwsze promienie na ścianie drzew, Janko dostrzegł nieregularne zarysy zamczyska. Jakież było jego zdumienie i radość, gdy już w pierwszych pokojach znalazł skarby, jakie w snach tylko oglądać można. Rubiny i brylanty, skrzynie pełne złotych monet, wzorzyste materiały, jakby dopiero wczoraj pozostawione tkwiły w załomach skruszonego muru. A więc znalazł skarb, ale czy szczęście? Janko powrócił do wioski. Zabrał swą matkę i sąsiadów i wraz z nimi zamieszkał nad jeziorem. Dzięki znalezionemu złotu odbudował zamek i osadę, a jego mądre i sprawiedliwe rządy długo wspominano. Od tego czasu minęły wieki, Wisła odsunęła się nieco, a jezioro wyschło. Na jego dnie nie znaleziono jednak wodników. Czyżby owego wieczora skończyła się ich pokuta? Pozostanie to chyba na zawsze tajemnicą. Istnieje jednak inny niezbity dowód. Jest nim wieś Wilczkowice —nazwana tak od założyciela, Janka Wilczka.
https://www.cozadzien.pl/legendy-radomskie/legendy-radomskie-wila-i-solemir/70451
Źródło: Zenon Gierała "Baśnie i legendy ziemi radomskiej".
Legend radomskich można słuchać w każdy poniedziałek i wtorek o godz. 20.30 w Radiu Rekord.