Jak pana przedstawić? Lwowski radomianin? Radomski lwowiak?
- Historia mówi tak – każdy lwowianin ma tylko pół serca, bo drugie pół oddał swojemu miastu.
A co takiego ma w sobie Lwów, że każdy, kto się w tym mieście urodził, oddaje mu pół serca?
- O tym można tak długo mówić, że lepiej nie zaczynać... Zresztą najlepiej mówią o tym pisarze, poeci, literaci. Lwów był miastem kilku kultur, miastem przyjaznym, otwartym. Tam się nie mówiło „dzień dobry”, jak ktoś pukał, tylko mówiło się „wejdź”; dziś niespotykana sprawa. Pamiętajmy, że przez cały czas było to miasto polskie, wyłącznie polskie. Nie było w historii okresu, żeby tam większość mieszkańców była inna. Zawsze to byli Polacy. Mało tego – to byli Polacy, którzy musieli być świadomi tego, że są Polakami. No, bo w Radomiu być Polakiem to niewielka sprawa. A tam trzeba było się umieć zachować, coś sobą reprezentować i wiedzieć, że się prezentuje Polskę. Wszystkich Polaków.
Pokolenie, które urodziło się w latach osiemdziesiątych albo tuż po przełomie, zna Lwów. Pewnie jest to takie folderowe, trochę stereotypowe poznanie - przez Szczepcia i Tońcia i „ta joj”. A pan się we Lwowie urodził...
- To prawda. Urodziłem się we Lwowie, ale mieszkałem tam tylko siedem lat. Przede wszystkim mieszkałem zawsze z rodzicami, do końca ich życia. I z dziadkami. I u nas w Radomiu dom, za drzwiami był lwowski – tam była gwara, czyli bałak lwowski, tam były obyczaje lwowskie... I humor. Ze Lwowa nie wynosiło się takich rzeczy, jak nienawiść. Ja do dziś nie wiem, co to znaczy nienawiść, co to znaczy zazdrość; te terminy są mi zupełnie obce. Ja się cieszę, jeśli się komuś lepiej powodzi.
To jak się pan w takim razie odnajduje w Radomiu? Bo tutaj to chyba troszeczkę inaczej wygląda...
- Na początku rzeczywiście było smutno. Bo to nie tylko inne zwyczaje, ale przede wszystkim inna gwara, inne słowa. Tutaj mnie nie rozumieli. Bo kto wie, co to są „pełechy”?
A co to są „pełechy”?
- Włosy. Na podwórku, wśród rówieśników – bo wychowywałem się w blokach wytwórnianych – nie raz miałem podbite oko. Zwłaszcza, że radomianom ci, co przyjechali zza Buga, kojarzyli się przede wszystkim z Ukraińcami. Zresztą wiadomości o Lwowie do dzisiaj nie są specjalnie kultywowane. Dlatego nasze towarzystwo postawiło sobie za punkt honoru w jakiś sposób przybliżyć radomianom to miasto. Stąd mamy w Radomiu tablicę poświęconą Orlętom Lwowskim, mamy fragmencik Lwowa z mozaiką Matki Boskiej Łaskawej w kościele na ul. Orląt Lwowskich, mamy odnowiony nagrobek radomianina – studenta Politechniki Lwowskiej, który poległ w 1918 roku w obronie Lwowa. Przed nami następne wyzwanie - zbieramy pieniądze na pomnik ofiar Wołynia.
Gdzie ma powstać ten pomnik?
- Jeśli chodzi o miejsce, to na razie prowadzimy różne rozmowy wstępne. Bo początkowo planowaliśmy go przed Galerią Słoneczną, ale teraz ten teren zagospodarowują. Walczymy więc o jakieś stosowne miejsce. Mamy nadzieję, że nam się uda.
Tyle się mówi w telewizji o wielkiej przyjaźni polsko-ukraińskiej, ale mówi się rzeczy, o których chce się mówić. Tymczasem pewnie sercem lwowiaka targają różne uczucia poprzez pryzmat tej wieloletniej historii.
- To zrozumiałe, jeżeli się kogoś wyrzuca z miasta, które było historycznie, od ponad 600 lat związane z Polską, które emanowało kulturą, sztuką, historią...
Mówi się zresztą o czterech polskich miastach: Kraków, Warszawa, Wilno, Lwów.
- Tak. Na przykład Kraków do dziś ma pretensje, że stolicą Galicji i Lodomerii był Lwów, a nie Kraków. Ale wtedy Kraków był miastem o połowę mniejszym od Lwowa. Natomiast jeśli chodzi o Ukraińców... Dla mnie jest to pojęcie dość kłopotliwe. Ponieważ ja uważam, że mogę się przyjaźnić z kimś, kto zna swoją historię i ją szanuje. Oni nie bardzo są w porządku. Bo jeżeli się stawia pomniki ludziom, którzy w Polsce są raczej traktowani zupełnie inaczej...
Mówimy o Stepanie Banderze. I tych ciemnych nazwiskach historii...
- Nie chciałbym na ten temat mówić, bo nie chciałbym być posądzony, że w jakiś sposób namawiam i tak dalej... Ja uważam, że jeśli się chce mieć przyjaciela, to najpierw się powinno wszystko o nim wiedzieć i on powinien wszystko wiedzieć o mnie. Można sobie wybaczyć, bo powinno się wybaczać... Błędy są rzeczą ludzką i dopuszczalną, ale historia jest historią i trzeba ją szanować.
Przyjaciel to taki człowiek, do którego się idzie wieczorem, do domu... We Lwowie ten dom był bardzo specyficzny, bo wielopokoleniowy.
- Zawsze tak było. Zresztą i w Polsce tak się dzisiaj dzieje – niewiele osób stać na własne mieszkanie, więc mieszkają z rodzicami, z dziadkami. We Lwowie urodziłem się na ul. Gródeckiej; to były bloki kolejowe i tam też było podwórko. Okupacja, co nikogo nie dziwi, nie była najszczęśliwszym okresem; o jedzenie było specyficznie trudno. Ja miałem to szczęście, że mój dziadek był maszynistą kolejowym, dalekobieżnym – jak to się mówiło, więc z tych podróży pociągiem zawsze jakąś chabaninę, jak to się po lwowsku mówiło, przywiózł. I ja na podwórku świadomie jadłem śniadanie, kiedy był tam mój kolega Ukrainiec. Chociaż pojęcie Ukraińca jest dla mnie enigmatyczne... I się z nim dzieliłem. Miałem koleżankę, piękną Gruzinkę – Cerę... I nie było problemu. Myśmy tam wszyscy razem żyli do momentu, kiedy ci możni zaczęli ludzi dzielić. To jest dla mnie najgorsza podłość na świecie - dzielić ludzi. Wmawiać im jakieś ideologie, które powodują nienawiść, zazdrość...
Sawaryn to nazwisko stamtąd.
- Geneza tego nazwiska nie jest mi znana. Prawdopodobnie pochodzi od imienia „Seweryn”. Nie mam wszystkich dokumentów, ale z tych, które mam, wynika, że przynajmniej 250 lat mojego nazwiska tkwi w mieście Lwowie.
Często przyjeżdża pan do tego swojego miasta?
- Jeżdżę wtedy, kiedy mi żona pozwala, pieniądze pozwalają i zdrowie pozwala. Najchętniej robiłbym to często. To dziwne, ale ja się tam czuję tak, jakbym stamtąd nie wyjeżdżał.
A odnalazł pan ludzi, których pan stamtąd pamięta?
- Nie. Wyjechaliśmy wszyscy, ponieważ musieliśmy wyjechać. Dostaliśmy ostrzeżenie, że jeżeli nie wyjedziemy szybko ze Lwowa, to nas wywiozą. Nie zawsze w pożądanym przez nas kierunku. Normalne było wrzucenie granatu przez okno, żebyśmy szybciej wyjeżdżali, wybijanie szyb... To były ciężkie czasy. Do Polski jechałem pociągiem – w pięknym, bydlęcym wagoniku. Było nas sześć osób i do Rzeszowa jechaliśmy 10 dni. Pamiętam jak dziś, bo to było lato, że przy każdym strumieniu, każdej rzeczce i każdych krzakach pociąg się zwykle zatrzymywał i wszyscy wysiadali. Jedni szli w krzaczki, drudzy szli do rzeczki. A co chwila pociąg był zatrzymywany i tak – UPA szukało po wagonach akowców, AK szukało upowców; szperali...
To było lato którego roku?
- To był 46 rok. Ostatnie transporty. Za to, co zostawialiśmy we Lwowie, dostaliśmy mieszkanie we Wrocławiu.
To jest drugi Lwów...
- No, teraz tak... Ale wtedy była to kupa gruzów. I nic poza tym. Taka była zamiana – kupa gruzów za piękne miasto z obrazami, pomnikami... Z Ossolineum, które przecież do dziś nie całe do nas wróciło. A dlaczego się znalazłem w Radomiu? Wszyscy ludzie z Kresów, a ze Lwowa w szczególności, w tym okresie może nie tyle liczyli, co mówili o wybuchu lada dzień następnej wojny światowej. I mama sobie wykoncypowała, że jeżeli wyrzucają mnie z mojego kochanego Lwowa, to jaka jest gwarancja, że mnie nie wyrzucą z niemieckiego Wrocławia? No i wybrała sobie środek Polski – Radom.
A co robicie w Towarzystwie Miłośników Lwowa?
- Spotykamy się w swoim gronie raz w miesiącu, staramy się śpiewać piosenki... Mamy co roku swoją wigilię, jajeczko. Niedawno były Dni Lwowa – zaprosiliśmy zespół z Krakowa; bardzo udany wieczór. Mieliśmy dwa wykłady o Lwowie. Szczególnie w listopadzie to się nagromadza, bo jest to okres, kiedy Lwów walczył nie tylko o swoje domy, kamienice i warsztaty, ale walczył i o granice całej Polski. Staramy się zarazić młodzież tym Lwowem, co nam się udaje. Mamy już m.in. śpiewających piosenki i poezję w Potworowie, w szkole im. Orląt Lwowskich. Chcieliśmy podobną w Radomiu, ale póki co się nie udało. Zapraszamy do naszego towarzystwa wszystkich; nie chcemy się zamykać wśród swoich. Zwłaszcza, że tych swoich jest coraz mniej.
Wspomniał pan o Wigilii. Jakie jest najbardziej lwowskie z wigilijnych dań?
- Może nie typowo lwowska, bo popularna była w całych Kresach - sławna kutia. Była w każdym domu. To potrawa z greckiego – ziarno. To była potrawa, która dawniej zastępowała opłatek.